Opowiadanie Rałafa Gliny - I miejsce w konkursie
Pierwsze pudło
Mój tato zabierał mnie na ryby już od małego.
Z początku kije leszczynowe z ruskimi kołowrotkami, później z pastucha, no i technologiczny przełom, czyli bambus. Do tego własnoręcznie robiona zanęta z bułki tartej z różnymi dziwnymi dodatkami, makaron, ziemniaki, słoik z robakami i nad wodę. A tam leszcze jak łopaty, piękne płocie, linki jak prosiaczki – nawet nie trzeba było dużo kombinować.
Niestety później nastąpiło kilka lat przerwy w wędkarskich wyprawach – szkoła, studia, ciągły brak czasu, dziecko. Ale jakieś dwa lata temu znowu złapałem bakcyla. Najpierw na krótko wziąłem się za spinningowanie, ale za chwilę przerzuciłem się na spławik – pierwsze zawody na gminnym festynie i drugie miejsce – to jest to! Jako, że nie za bardzo lubię jeść ryby (no może poza szczupaczkiem), a łowienie tylko po to aby połowić nie za bardzo mnie pociąga postanowiłem poważniej skupić się na zawodach – jest jakaś motywacja do łowienia, jest rywalizacja, czasem nawet można coś wygrać.
Niestety już na pierwszych poważniejszych (czytaj: nie gminnych) zawodach przekonałem się, że to już nie jest to samo co kiedyś: teraz nie wystarczy jakiś teleskop z kołowrotkiem i składane krzesełko – większość zawodników wyglądało jakby przyjechali na dwudniową zasiadkę, a nie trzygodzinne zawody. Pomijając fatalne 19 miejsce (zawsze można zwalić na losowanie) ogólnie nie było tak źle. Człowiek pooglądał sobie trochę fajnego sprzętu, zapoznał się z nowinkami i wiadomo było już na co odkładać kasę. Niestety „losowanie” nie sprzyjało mi także w kolejnych zawodach. W następnych również. I w kolejnych.
W międzyczasie zakupiłem sobie troszkę lepszy sprzęt: 7 metrowego bata, który przy mojej poprzedniej wędce wydawał się lekki jak piórko, siedzisko i platformę oraz całą gamę potrzebnych (i niepotrzebnych) gadżetów. Zmieniłem cały sprzęt i nastawienie, tylko jedno pozostało bez zmian – moje przekonanie, ze najważniejszą rzeczą w łowieniu ryb jest zanęta. Zgodnie z tym na zawodach zawsze miałem najlepsze (czytaj: najdroższe) zanęty. Niestety najlepsze miejsce jakie zająłem przez ten czas to 9 miejsce na Mistrzostwach Powiatu – w miarę dobre, ale bardziej pociąga mnie pierwsza trójka, a najlepiej jedynka. Ogólnie nie było źle: ryby łowiłem zawsze, niestety zazwyczaj było ich za mało, a w większości przypadków po prostu były za małe (mimo, iż było ich dużo).
Powoli zacząłem tracić wiarę w sukces i wtedy przyszło olśnienie, a raczej wyskoczyło na ekranie laptopa – odkryłem stronę internetową dla wędkarzy wyczynowych. Było to forum, istna skarbnica wiedzy, gdzie wędkarze wypowiadali się na wszystkie możliwe tematy i wspólnie rozwiązywali problemy.
Jak wiadomo diabeł tkwi w szczegółach – kilka takich szczególików, które poprawiły mój warsztat (m.in. ochotka i jokers, których nie tylko z powodu braku dostępności dotychczas nie używałem) odkryłem czytając kolejne tematy na forum.
Szczególnie zwróciłem uwagę na wypowiedzi niejakiego Górka, który pisał o jakichś glinach, ziemiach i tym podobnych. Nie wiedzieć czemu mnie to zainteresowało i tak jak „po nitce do kłębka” dotarłem na stronę lowisko.net – i to był strzał w dziesiątkę. Całą stronę przejrzałem kilka razy, a cykl artykułów „Znaczenie ziemi i gliny w wędkarstwie” nauczyłem się na pamięć. To było to czego mi brakowało. Dotychczas jedyna rzeczą, której nie poprawiałem była zanęta – używałem najlepszych (czytaj: drogich) zanęt i to mnie „zmyliło”. Myślałem, że akurat tutaj nie muszę niczego poprawiać, a to cały czas był mój najsłabszy punkt. Co z tego, że używałem drogich zanęt skoro po wrzuceniu do wody ryby albo się najadły i nie chciały brać, albo zjadły wszystko i odpłynęły. Ziemia/glina to było to – mogłem zwiększyć objętość zanęty bez obawy o przejedzenie ryb, mogłem kontrolować zanętę w każdej warstwie wody, mogłem w końcu wygrywać zawody.
Szybka kalkulacja, przeliczenie, przemyślenie i pierwsza przesyłka jest w drodze. Myślałem, że nie zdążę przetestować nowych produktów jeszcze w tym samym tygodniu, ale jakie było moje zdziwienie kiedy dwa dni później wracając z pracy już w korytarzu poczułem zapach zwycięstwa. I wcale nie przesadzam z tym zapachem – zanęty (bo oprócz glin i ziem zakupiłem także kilka rodzajów zanęt – trochę droższe od „zwykłych”, a tańsze od „markowych”) mimo foliowych worków i kilku warstw kartonowego opakowania pachniały w całym korytarzu.
Aż mi ślinka pociekła. W międzyczasie na stronie pojawił się kolejny artykuł pt.: „Receptury mieszanek zanętowych” z czego skwapliwie skorzystałem i na treningu tydzień przed zawodami sprawdziłem „recepturę na jeziorowego leszcza”: 1,5kg zanęty Leszcz Ciemny, glina Argile 2kg, ziemia de Somme 1kg i do tego dodałem pocięte gnojaki – jokersa zamówiłem dopiero na zawody. Pomimo tego wyniki przeszły moje najśmielsze oczekiwania – około 4kg ryb (1 płotka w pierwszym braniu, 3 linki, reszta leszcze) w 2,5 godziny, co na tej wodzie było całkiem dobrym wynikiem. Niestety nie miałem jeszcze wtedy Sweet Magica, który być może powiększyłby ten wynik. Pełen optymizmu czekałem na nadchodzące zawody.
No i w końcu nadszedł oczekiwany dzień. Same zawody to nic szczególnego – ot, zwykłe zawody o Puchar Prezesa Towarzystwa Wędkarskiego, no ale miał to być sprawdzian skuteczności ostatnio nabytej wiedzy.
Dwie godziny przygotowania i zaczęło się. Na początku kilka płotek, a później same leszczyki. Po około półtorej godzinie ładny leszcz zrywa mi przypon, donęcam pociętymi robakami i za chwilę znowu łapię kolejne leszczyki. Szału nie ma, największy ma około 70 dkg no ale jest ich sporo – trafia się też nieduży linek. Po czterech godzinach koniec. Wiem, że mam dużo ryb ale czy wystarczy na podium. Stanowisko wylosowałem dosyć dobre, a że prawie na końcu więc jestem jednym z pierwszych, którym ważą rybki. Szok – mam 8,52 kg. Teraz szybko składam sprzęt, ładuję do auta i do punktu wydawania grochówki, a raczej zobaczyć wyniki. Po chwili nieoficjalnie wiem, że mam trzecie miejsce – do drugiego zabrakło mi 22 dkg (trudno), do pierwszego 1,61kg. Ale jestem w końcu na pudle.
Pucharek jest nieduży, ale jest jednym z najważniejszych w niedużej (na razie) kolekcji. Jednego się nauczyłem – to nie zanęta jest najważniejsza – najważniejsze jest dobrze te zanętę dowilżyć, a później odpowiednio podać. Mając tą wiedzę i odpowiednio ją dostosować do łowiska to jedna z najcenniejszych umiejętności.